Facet na miarę to klasyczna baśń. No prawie. Jest piękna,
blondwłosa królewna, jest zgubiony pantofelek (telefon), jest też domek
krasnoludków. Problem w tym, że nie mieszkają w nim przyjacielskie, leśne
stworzenia, a sam książę. Bo ten jedyny i wymarzony zamiast idealnych 180 cm,
ma ich zaledwie 136, a zważywszy na fakt, że nie radzi sobie z domowym
czworonogiem, na zwycięstwo nad smokiem też raczej nie można by w jego wypadku
liczyć.
Każda dziewczynka od małego słyszy historie o więzionych,
biednych, zaczarowanych księżniczkach i odważnych, przystojnych (obowiązkowo!) królewiczach na białych
koniach, którzy są w stanie pokonać wszystkie przeszkody, by zdobyć rękę
ukochanej. Kiedy ideał się nie zgadza, a punktacja zamiast magicznego 10/10
wynosi zaledwie 9, a nie daj boże jeszcze mniej – kandydatom na księcia nie
daje się po prostu szansy. Życie z czasem weryfikuje te listy zalet
obowiązkowych, no ale to, co zostało z ich powodu przekreślone, nie ma
możliwości powrotu. W końcu to nie historia o przenoszeniu w czasie.
Facet na miarę mierzy się z tymi stereotypami. Nie jest to
oczywiście nic nowego, w końcu mało idealny książę pojawił się już choćby w Shreku.
Francuska komedia przypomina po raz kolejny, że ideałów nie ma, a miłość to coś
więcej niż … nasze wyobrażenia o niej.
Co do tego? Fabuła dość prosta (dla mnie chyba odrobinę
zbyt) i zmierzająca prosto do wiadomego
celu, sporo naprawdę zgrabnych, błyskotliwych dialogów i kilka scen, które dają
to, po co przyszliśmy do kina – okazję do pośmiania się. Choć momentami śmiech
jest doprawiony sporą nutą goryczy. Jest
jeszcze jednak rzecz, o której wspomnieć trzeba koniecznie – świetna ścieżka
dźwiękowa. Panie, a to one raczej zdecydują się pójść do kina, powinny być nią
zachwycone.
Puenta? Francuską komedię warto zobaczyć choćby z jednego
powodu: bo przypomina nam czym w miłości
jest ideał. Bo na miarę znaczy uszyty specjalnie dla Ciebie, nie dla
wszystkich.