niedziela, 12 lipca 2015

Wenus w garniturze



 
Wenus należy do grupy filmów, które mogę, ba, mam ochotę, obejrzeć jeszcze raz. I jeszcze raz. Dlaczego? Bo ma wszystkie składniki, które tak bardzo nas elektryzują: seks, przemoc, perwersję. Żartowałam. Oczywiście w kwestii powodów. Bo film naprawdę kocham i już spieszę wyjaśnić dlaczego.



Efekt bez efekciarstwa




Jedno miejsce akcji (teatr), dwóch aktorów, którzy (o zgrozo!) dyskutują ze sobą półtorej godziny. Brzmi jak okrutnie nudny film, coś dla tych, co to w wolnym czasie czytają Derridę i Heideggera a do swojej listy pochłoniętych książek i obejrzanych filmów chętnie dodają przeintelektualizowane tytuły, którymi można się popisać na towarzyskim spotkaniu. Nic z tych rzeczy, bo Wenus – choć nie oszałamia nas efektami specjalnych, bajecznymi kostiumami, wpadającą w ucho muzyką, nie łapie nas na haczyk licznymi intrygami, mroczną tajemnicą z przeszłości, zagadką do rozwiązania – jest obrazem, który ogląda się niczym wartki film akcji. Dowodzi, że aby zrobić świetny film nie potrzeba wielomilionowych budżetów, tysięcy statystów, gorących nazwisk na plakatach. Wystarczy dobry tekst i odpowiednio dobrani aktorzy. A w filmie Polańskiego jedno i drugie to prawdziwy majstersztyk.



Jak zatrzymać uwagę widza bez obcinania bohaterowi ręki




Filmy jednego czy dwóch aktorów nie są czymś niezwykłym w historii kinematografii. Wystarczy choćby przywołać Pogrzebanego z Ryanem Reynoldsem, 127 godzin z Jamesem Franco czy Grawitację z Sandrą Bullock i Georgem Clooneyem. W tym minimalizmie możemy pójść nawet dalej. Dowód? „Odgłosy robaków – zapiski mumii”, obraz, w którym na ekranie nie pojawia się ani jedna postać. Jest tylko jeden istotny szczegół. O ile we wspomnianych wyżej filmach znaczenie ma to, co dzieje się na ekranie, to, co wydarzy się na nim za chwilę (czy Franco odetnie sobie rękę a trumna z uwięzionym w niej Reynoldsem zostanie na czas odnaleziona) , o tyle w Wenus w futrze  na pierwszy plan wysuwa się dialog pomiędzy aktorami. To na poziomie tekstu toczy się gra, to w nim zakodowane jest znaczenie i to jego analiza pozwala na odczytanie filmu.



A odczytań ”Wenus w futrze” może być naprawdę sporo. I to kolejna wielka zaleta filmu – to, że daje nam przyjemność z zaglądania na drugie dno, łączenia faktów, wyłapywania nieścisłości w tym, co opowiadają o sobie postacie. Ale po kolei…



Mężczyzna, który zatrzymał się na pasach




Przejście dla pieszych. Na chodniku stoi kobieta ubrana w spódnicę, na stopach wysokie obcasy. Zbliżający się do zebry samochód, którym kieruje mężczyzna, zatrzymuje się z piskiem opon i pozwala kobiecie przejść. Z tego obrazka można się oczywiście śmiać, ale scenka ta rozgrywa się przecież na wielu ulicach każdego dnia, bo szpilki i spódnica mają w sobie tę tajemną moc, którą kobiety - świadomie a czasem i nie – wykorzystują. By szybciej przejść przez drogę, by szybciej coś załatwić, by łatwiej znaleźć pomoc.

Polański z tych stereotypów i schematów gotuje wyśmienite danie. Ot, weźmy pierwszy przykład z brzegu: fakt, że ludzi w dużej mierze postrzegamy przez pryzmat tego, jak wyglądają, jak się zachowują, a nie kim są. Wanda wyglądająca niczym prostytutka, która na przesłuchania przygnała prosto z nocnej zmiany, budzi u Tomasza irytację, wynikającą z przekonania, że osobie tego pokroju nie warto poświęcać czasu. Ale wystarczy,  że Wanda-prostytutka zamienia się w Wandę-damę, a reżyser niemal natychmiast wchodzi w rolę gentlemana. Kolejny przykład? Kobiecy płacz zawsze rozmiękcza męskie serce i jest swego rodzaju asem w rękawie, który można wyciągnąć choćby wtedy, gdy reżyser nie chce znaleźć dwóch minut, by sprawdzić nasze umiejętności. Legendarna szpilka także się pojawia – jako symbol kobiecej seksualności i jej wykorzystywania do zdobycia władzy nad mężczyzną oraz osiągnięcia własnych celów. 







Wrażliwy mężczyzna i kobieta-macho




Wenus w futrze, choć nawiązuje do XIX-wiecznej powieści Masocha, jest obrazem na wskroś współczesnym. Nie ma tu już wyraźnego podziału na kobietę-anioła, kruchą, wrażliwą istotę, marzącą o wielkiej miłości na całe życie i mężczyznę-maczo, wojownika, opiekuna kobiety, tego, którym steruje popęd. Przypisywanie płciom określonych cech i określonych ról do wypełnienia to temat, który już dawno się zdezaktualizował. W filmie to Wanda ogrywa rolę męską, dominuje, jest skłonna do przemocy. Tomasz stopniowo odkrywa w sobie z kolei pierwiastek kobiecy: zmysłowość i wrażliwość. U Polańskiego nic nie jest jednoznaczne, czarne albo białe, damskie albo męskie, dominujące albo zdominowane. Gdyby w ostatniej scenie to Wanda została przywiązana do kaktusa symbolizującego fallusa odczytanie byłoby oczywiste. Ale miejsce Wandy zajmuje przebrany w kobiece ciuszki i umalowany Tomasz.

Finał staje się zatem obrazem walki pomiędzy tym co męskie i kobiecie, wrażliwe i dzikie, pierwotne i oswojone. To dowód na to, że sfery te współistnieją, ścierają się ze sobą i przenikają wzajemnie. Porządek zostaje zakwestionowany, władzę przejmuje to co w nas pierwotne: instynkty i popędy.



Świat jest teatrem, aktorami ludzie




Każdy ma do odegrania jakąś rolę. A życie to teatr. To schemat stary jak świat i bardzo często wykorzystywany w literaturze.  U Polańskiego granica pomiędzy życiem a fikcją, aktorem a granym przez niego bohaterem, sceną a życiem jest bardzo cienka i co rusz ulega zatarciu. Wandę, bohaterkę przedstawienia  nieprzypadkowo gra aktorka o imieniu Wanda. Nieprzypadkowo też w trakcie prób Wanda nazywa Sebastiana Tomaszem. Od reżysera dowiadujemy się, że powieść, którą zaadaptował miała swoje źródło w prawdziwych wydarzeniach z życia Masocha. Możemy się również domyślać, że reżyser, który wprowadził do sztuki sporo „od siebie” również ma masochistyczne skłonności.. Pójdźmy dalej. Grający reżysera aktor nie bez powodu przypomina Polańskiego, zaś w CV Wandy pojawia się teatralna rola, którą w rzeczywistości grała  Emmanuelle Seigner.



Jeśli na scenie mamy kobietę i mężczyznę i jeśli nie wiadomo o co chodzi, to zapewne chodzi o miłość, niekoniecznie tę czystą i romantyczną. W końcu nie bez powodu w tytule pojawia się bogini miłości, a motto (Bóg go ukarał i oddał w ręce kobiety) przypomina, że choć światem rządzą mężczyźni, mężczyznami sterują kobiety. 



sobota, 4 lipca 2015

O nazwiskach i ich pochodzeniu



„Pierre Martin, czy chcesz pojąć za żonę tę oto Cécile Martin?”


Liczba nazwisk we Francji zmniejsza się tak szybko, że już za kilkadziesiąt lat podobna scena nie będzie niczym niezwykłym. Kraj sera i winnej latorośli zaczyna przekształcać się w klany Martin’ów, Bernard’ów i Thomas’ów. A nam z nostalgią i rozżaleniem pozostaje wspominać dawne nazwiska i kryjące się za nimi historie…

Dawniej Pierre, Georges czy Paul. Dziś Pan Dubois, Martin i Bernard.


W średniowieczu zwracanie się do innych po imieniu było czymś zupełnie normalnym i powszechnie akceptowalnym. Nowo narodzonym przypisywano imiona mające na celu podkreślić ich indywidualność i wyjątkowość. Gdy w rozmowie pojawiał się Jacque, nie padało pytanie – „Który?”, bo wszyscy mieszkańcy wioski wiedzieli, że mowa o synie Paul’a, rybaka mieszkającego nad rzeką, za lasem. Z czasem jednak Jacque’ów, Pierre’ów i Paul’ów zaczęło  przybywać, a ludzie nie wiedzieli gdzie szukać i o kogo pytać. W obliczu narastających problemów narodził się pomysł nadawania nazwisk poszczególnym jednostkom. Plan szybko wdrożono w życie, wpierw u  rodzin szlachetnie urodzonych, a następnie wśród mieszkańców wsi. W XVI wieku, z nakazu Franciszka I z 1539  posiadanie nazwiska stało się obywatelskim obowiązkiem, a proboszczowie zostali zobowiązani do prowadzenia rejestru stanu cywilnego.






Zdradź mi swoje nazwisko, a powiem Ci kim jesteś


Zastanawialiście się kiedyś kim byli Wasi przodkowie? By odkryć historię ich życia nie trzeba daleko szukać, czasami wystarczy przyjrzeć się nazwisku…
We Francji nadawane nazwiska odnosiły się do zamieszkiwanych terenów, odzwierciedlały zawód, status społeczny, a czasem też charakter danego człowieka. W kraju Basków, gdzie ludzie czuli silne przywiązanie do miejsca zamieszkania, większość nazwisk odnosiła się do prowadzonego biznesu czy posiadanych dóbr: Arosteguy (forge-kuźnia) zapewne był właścicielem niewielkiej kuźni, a państwo Moulier (moulin-młyn) zamieszkiwali pobliski młyn. Lotaryńczycy byli większymi indywidualistami, a ich nazwiska miały związek z naturą danego człowieka, jego usposobieniem. Jeśli nazywasz się Quatresols (quatre–cztery, sou-grosz) wiedz, że twój daleki przodek albo był sknerą albo biedakiem. Riblier (ribler–ukraść, zwędzić) był złodziejaszkiem, a Gagnepain (gagner–zarabiać pieniądze) miał smykałkę do interesów. Doucet (doux–łagodny, miły) znany był ze swojej uprzejmości, a Musard (amuser–bawić, rozbawiać) potrafił każdego rozbawić. Od  Roussela (roux-rudy) wszyscy trzymali się z daleka. Podejrzewany o konszachty z diabłem nie wzbudzał sympatii lokalnej społeczności. Nie to co Gayot (gai-wesoły), który był duszą towarzystwa, tryskał energią i poczuciem humoru. Nic więc dziwnego, że miał licznych przyjaciół. Cocteau (coq, oznacza osobę wyniosłą i kłótliwą) był arogantem, a Brifaut (brifer-jeść) niezłym obżartuchem.
W innych regionach kraju, nazwiska wskazują na zawody, jakimi parali się nasi ojcowie. Couturier (couturier-krawiec) był powszechnie szanowanym krawcem, Pyesson (poisson-ryba) rybakiem, a Mitterand (mesurer–mierzyć, wymierzać) odpowiadał za ustalanie cen i podatków. Tessier lub Tissot (tisser-tkać) zajmowali się tkactwem. Ich wyroby (ale wyłącznie te bawełniane!) sprzedawał Bazain (bazin–gatunek bawełny). Natomiast rodzina Brodeau (broder-wyszywać) ozdabiała tkaniny haftem. Jednak to nazwiska Farge, Fabre i Laforgue (wywodzące się od słów kuźnia i kowal) stanowiły najliczniejszą grupę nazwisk języka francuskiego, jako że ich właściciele odgrywali najistotniejszą rolę w życiu gospodarczym całego kraju.